Güntersberge 1970r.
W lipcu 1970r. (od 7 do 25), do Güntersberge na Międzynarodowy Obóz dziecięcy w NRD, wyjechała grupa lublinieckich harcerzy.
Komendantem obozu, części lublinieckiej, był druh Konrad Kupilas (z Kalet), zaś towarzyszyła mu jako członek kadry druhna Krystyna Rożniewska. Grupa liczyła 21 osób i byli to głównie harcerze z Lublińca, Kalet i Dobrodzienia, wśród których znaleźli się: Kupilas Henryk, Ceniuk Janina, Cecota Marek, Golasz Grzegorz, Gaczek Mariusz, Wójcik Janusz, Wójcik Barbara, Szykowny Wojciech, Szykowna Teresa, Knebel Gabriela, Kula Grażyna, Kucharski Grzegorz, Ostrowski Jacek, Ożarowski Jerzy, Pisarski Eligiusz, Stojak Paweł, Tomanek Jolanta, Weber Elżbieta, Zieliński Krzysztof i Rożniewski Jacek.
Relację z tego wyjazdu w swoich wspomnieniach opisują: druh Mariusz Gaczek (MG) i druhna Jolanta Tomanek-Brodziak (JT)
JT: Pamiętam, że do Lipska jechaliśmy pociągiem, wszyscy byli pięknie umundurowani, każdy z nas miał plecaki wojskowe, takie prostokątne. Wraz nami podróżowały do Niemiec grupy z Tarnowskich Gór i Chorzowa. W mundurach chodziliśmy cały czas. W Lipsku, gdzie mieliśmy przerwę ze względu na zmianę środka transportu, ugoszczono nas. Następnie przesiedliśmy się do autobusów - bardzo śmierdzących autobusów:) i nimi, dotarliśmy na miejsce.
MG: Po przybyciu do obozu w Güntersberge w górach Harz, zostaliśmy zakwaterowani w dużych, nowych albo prawie nowych namiotach jasnego koloru. Były usytuowane na niewielkim wzniesieniu. Łóżka były piętrowe, a podłoga z betonowych płyt. To był luksus, bo niemieccy pionierzy spali w starych, ciemnych namiotach z rozwalającymi się pryczami i klepiskiem. Obóz, Zentrales Pionierlager «Werner Seelenbinder», położony był w pobliżu lasu. Niedaleko od wejścia, po prawej stronie, znajdował się budynek stołówki, a po lewej – świetlica, albo coś w tym rodzaju.
Obóz, Zentrales Pionierlager «Werner Seelenbinder»
JT: Była też łazienka i ubikacje. W tym miejscu już wieczorem, przeżyliśmy szok:) Bowiem, podczas mycia się czy kąpieli Niemcy nie krepowali się i rozbierali się "do rosołu":), co dla nas było nie do pomyślenia.
MG: Do płukania zębów w umywalni zaproponowano nam wodę z nadmanganianem potasu, ale ciemniały od niego zęby i nie stosowaliśmy tego roztworu.
MG: W głębi obozu znajdował się pomnik upamiętniający honorowego patrona – Wernera Seelenbindera – niemieckiego zapaśnika i komunisty. Było też specjalne miejsce do rozpalania ogniska. Boisko do gry w piłkę było chyba przed obozem, na płaskim terenie. Zakładem pracy wspierającym obóz był VEB Eisen- und Hüttenwerke Thale.
Wejście do obozu na widokówce z końca lat 50. i początku lat 60. XX wieku.
Wejście do obozu na widokówce z pierwszej połowy lat 60. XX wieku.
Pomnik ku czci Wernera Seelenbindera,
na widokówce z pierwszej połowy lat 60. XX wieku.
Mówili do nas: Lieber polnischen Pioniere, Seid bereit! (bądź gotowy!). Mieliśmy odpowiadać: Immer bereit! (zawsze gotowy!), ale woleliśmy Czuwaj!
Emblemat Junge Pionierów
MG: Wyżywienie było raczej kiepskie, a szczególnie śniadania. Ciągle dostawaliśmy marmoladę, a Niemcy jadali Wurst. Na ścianie stołówki wywieszany był jadłospis. Po kilku dniach przy Marmelade pojawił się dopisek. Jedyną osobą wśród uczestników spoza kadry, znającą dostatecznie dobrze język niemiecki był druh Marcin. Przetłumaczył nam, że dopisek przy marmoladzie to „na życzenie”. Nie wiedzieliśmy kto sobie ciągle życzy to okropieństwo, stawiane na stoły w dużych plastikowych miskach. W końcu zrozumieliśmy sens tego dopisku – jak sobie nie życzysz, możesz nie jeść:) Także przygotowywane napoje nam raczej nie odpowiadały, a były to: herbata ziołowa i kawa zbożowa. Można je było pobierać do woli w wersji słodzonej albo gorzkiej z kranów zamontowanych w ścianie stołówki. Trudno nam to było pić i marzyliśmy z czarnej herbacie.
JT: Jedzenie było bardzo stereotypowe. Rano chleb z dżemem, na obiad (jednodaniowy) zupa eintop, podawana w salaterkach, na gęsto, lub drugie drugie danie, podawane na specjalnych talerzach podzielonych na kilka części:). W sumie malutko:) Dlatego po kilku dniach nasi chłopcy się zbuntowali:) I od tego czasu zwiększono racje żywnościowe, na kolacje otrzymywaliśmy 2-3 cm ogórka.
MG: W kuchni pracowała dziewczyna o imieniu Karin. Na męskich uczestnikach obozu robiła duże wrażenie, ale tylko znający język niemiecki Marcin mógł z nią swobodnie porozmawiać. Był trochę zły, że musiał bez przerwy coś tłumaczyć.
MG: Pogoda była dobra, ale noce były chłodne, a pewna tak bardzo, że zapadła decyzja aby spać po dwie osoby w jednym łóżku.
MG: Ognisko było tylko raz, z okazji jakiegoś wydarzenia. Została wezwana straż pożarna, aby czasem nie powstał pożar. Nie mogliśmy tego zrozumieć, bo wydzielone do rozpalenia ogniska miejsce było daleko od drzew. To nie było zwykłe ognisko, to było coś więcej, jakiś wiec. Pamiętam, że staliśmy w kręgu z zapalonymi pochodniami. Za mną i innymi stali strażacy i jak tylko pochodnia się popalała, wymieniali ją na nową, a starą dokładnie gasili w jakimś pojemniku z piaskiem. Ordnung muss sein!
MG: Niemcy mieli obowiązek albo uprawiania sportu albo grania w orkiestrze. Próby tej ostatniej odbywały się w budynku przy wejściu do obozu po prawej stronie. Nie pamiętam czy my mieliśmy jakieś stałe zajęcia. Graliśmy w piłkę nożną, przyjmowaliśmy w naszych namiotach Junge Pionierów. Do zdobycia sprawności „ambasador przyjaźni” opanowywaliśmy podstawowe słówka i zwroty w języku niemieckim. Oprócz liczebników, a także komend: stillstand albo stillgestanden!, rechtsum, linksum, nauczyliśmy się wieviel kostet oraz ich habe keine geld.
MG: Najciekawsze było jednak zwiedzanie pobliskich atrakcji gór Hartzu. W ramach programu krajoznawczego byliśmy w Jaskini Baumanna w miejscowości Rübeland. Sławną osobą odwiedzającą tą jaskinię był Johann Wolfgang von Goethe. Przewodnik zagrał jakąś melodię, uderzając w stalagmity i stalaktyty (chyba nie wszystkie były formami oryginalnymi). W jednej z grot zrobiono nam pamiątkową fotografię. Z kolei w miejscowości Thale byliśmy w znanym amfiteatrze górskim na przedstawieniu niczym z Dzikiego Zachodu. Strzelanina i bieganie aktorów częściowo między widzami. Chyba też w tej miejscowości oglądaliśmy kolej wąskotorową. Zawieziono nas także do dawnego nazistowskiego obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Byliśmy zdziwieni, że nie ma obozowych baraków. Odpowiedziano nam, że zostały zburzone, bo ich utrzymywanie było niehigieniczne. Do zabawnej sytuacji, obrazującej nasze wyżywienie, doszło w czasie wizyty u władz miejskich w Halle. Zostaliśmy tam zaproszeni na obiad. W pewnym momencie przedstawiciel gospodarzy powiedział, że możliwe są dokładki. Wszyscy chłopacy wstali i ustawili się w kolejce przy kuchennym okienku. Kucharki miały nieciekawy wyraz twarzy.
Fotografia z wycieczki do jaskini Baumanna w miejscowości Rübeland.
JT: Gospodarze starali się nam program zorganizować i wypełnić. Raczej na nudę nie narzekaliśmy:) Były zawody sportowe pomiędzy drużynami. Pamiętam, że było spotkanie z radzieckimi jednostkami wojskowymi. Przyjechali z dziećmi. Poznałam wtedy Lubę z Oddesy, z którą jeszcze przez długi czas po obozie korespondowałam, oczywiście po rosyjsku. My ze swojej strony zorganizowaliśmy specjalny program artystyczny, byliśmy wtedy odświętnie ubrani, dziewczyny, jak pamiętam w kolorowych spódniczkach. Jeden z kolegów (chyba był to Paweł Stojak) śpiewał "Jaskółkę" - Stana Borysa".
MG: Pewnego dnia Niemców zelektryzowała wiadomość, że do Güntersberge ma przyjechać Adi (Gerhard Adolph), ich kultowy telewizyjny prezenter sportowych programów dla dzieci. Programy przez niego prowadzone były także emitowane przez polską telewizję. Spotkanie z Adi, na które także żeśmy się udali, odbyło się w plenerze, nad miejscowym kąpieliskiem. Ustawiłem się w kolejce po autograf i go dostałem. Mały niebieski notesik z tym podpisem miałem przez wiele lat, ale teraz gdzieś zaginął.
Kąpielisko w Güntersberge na widokówce z początku lat 70. XX wieku.
MG: Nie pamiętam skąd i ile mieliśmy pieniędzy. Być może dostaliśmy jakieś kieszonkowe. Nie było tego dużo, ale okazało się, że stać nas na zakup zegarków kieszonkowych znanej enerdowskiej marki Ruhla. Były tanie, bo konstrukcja nie zawierała tzw. kamieni. To był prawdziwy przebój. Mój model eksportowy, bo z napisem Made in Germany, działa do dzisiaj i noszę go jak tylko wyczerpie się bateria w naręcznym zegarku kwarcowym.
JT: Jeśli chodzi o kieszonkowe, to pamiętam to dobrze:) Do ręki każdy z nas dostał 35 marek. Były one w depozycie u druhny Rożniewskiej, które odpowiednio je rozdzielała.
Kieszonkowa Ruhla z aluminiową dewizką, działa do dzisiaj.
MG: Do Polski wracaliśmy w dobrych humorach. W pociągu cieszyliśmy się z naszych zegarków i trofeów pozyskanych od Junge Pionierów, nawiązywali spóźnione znajomości z druhnami spoza Lublińca, żartowali co powiedzą rodzice, jak nas zobaczą: synu, jak ty mizernie wyglądasz, może zjadłbyś trochę marmolady. Bardzo nas to bawiło.
JT: Jak wróciliśmy do Katowic, druhna Ostrowska, która nas przywitała na dworcu spytała nas się: "Moje kochane dzieci czego byście sobie życzyli? Chórem wszyscy odpowiedzieli - Chleba:) Na chleb musieliśmy poczekać jeszcze chwilę- za to poczęstowała nas ciastem drożdżowym. Zatrzymaliśmy się w drodze do Lublińca jeszcze w OH w Kokotku, gdzie nas odpowiednio dożywili:) Nie wiem czy wszyscy zdają sobie z tego sprawę, ale wyjazd w tym czasie do NRD to było coś:)
Opracowane na podstawie:
Wspomnienia - Mariusz Gaczek
Wspomnienia - Jolanta Tomanek-Brodziak
Archiwum Hufca Lubliniec
Zdjęcia:
Zbiory prywatne - Mariusz Gaczek
Archiwum Hufca Lubliniec